Co z tego, że ziemski pojazd wylądował na komecie?

Kilka dni przed napisaniem tego tekstu sensacją dnia było lądowanie próbnika kosmicznego o nazwie Philae na powierzchni komety 67P (nazwanej od nazwisk odkrywców Czuriumow-Gierasimienko). Postanowiłem więc napisać o tym wydarzeniu w moim felietonie, chociaż mam świadomość tego, że w momencie, gdy będziecie Państwo o tym czytać, sam fakt lądowania będzie już dawno przebrzmiałą sensacją, a emocje związane z tym wyczynem spadną praktycznie do zera.
Dlatego nie będę próbował Państwa ekscytować opisem dziesięcioletniego pościgu sondy Rosetta za kometą ani relacją z dramatycznego lądowania, podczas którego nie zadziałał silnik lądownika i w rezultacie Philae odbił się od powierzchni komety, wykonując dwa ogromne skoki (pierwszy na wysokość jednego kilometra!) i spadł w zupełnie innym miejscu niż starannie wybrane wcześniej lądowisko Agilkia, które miało mu zapewniać dobre zaopatrzenie w energię za pomocą baterii słonecznych. Nie będę o tym pisał, bo ci Czytelnicy, których to interesowało, znają wszystkie fakty nie gorzej ode mnie, zaś ci, których to nie interesowało wtedy, gdy w odległym kosmosie rozgrywał się dramat sondy Philae, tym bardziej nie zainteresują się tym teraz, gdy wiadomo już, że w sondzie zabrakło energii i z wielu ciekawie zaplanowanych ambitnych badań zdołano wykonać tylko małą część.
Natomiast dla jednych i dla drugich ważne i interesujące może być pytanie – po co my to wszystko robimy? Co powoduje, że budujemy wyrafinowane sondy, które wystrzeliwujemy w kosmos przy pomocy ogromnych rakiet, płacimy za to ogromne pieniądze (misja sondy Rosetta oraz lądownika Philae kosztowały Europejską Agencję Kosmiczną 1,4 mld euro), cierpliwie i precyzyjnie kontrolujemy przez ponad 10 lat lot sondy po skomplikowanej, naukowo wyznaczonej trajektorii (z przelotem na wysokości 250 km nad powierzchnią Marsa) – żeby na koniec lądować na obiekcie kosmicznym wielkości góry Fuji (czyli na jądrze komety) i próbować zbadać, z czego jest zbudowany? Czy to się – mówiąc brutalnie – opłaca?
Uczeni badający przeszłość Ziemi odnajdują liczne ślady zderzeń komet z naszą planetą i przypisują im duże znaczenie. Na przykład jedna z teorii ewolucji naszej planety mówi, że to właśnie komety, zbudowane głównie z lodu, były w przeszłości źródłem wody, wypełniającej obecnie oceany, rzeki i jeziora. Co więcej, obserwując skład chemiczny „warkoczy” komet, stwierdzono w nich bardzo duże ilości związków organicznych, w tym także budujących białka aminokwasów. Powstała w związku z tym hipoteza, że życie na Ziemi „zasiane” zostało przed wiekami przez kometę, która „smagnęła” swoim warkoczem atmosferę dziewiczej jeszcze wtedy naszej planety. A skoro coś takiego zdarzyło się przed milionami lat, to może podobne procesy miały miejsce także w mniej odległej przeszłości? I być może tymi „zasiewanymi” przez komety elementami żywej materii, spadającymi z kosmosu na Ziemię, są nowe odmiany wirusów, pojawiających się na świecie nie wiadomo skąd i powodujące niszczycielskie epidemie? Wszystko to można zbadać najlepiej na samej komecie.
Przez stulecia ludzie podziwiali komety albo się ich bali, ale też chcieli je bliżej poznać. Dlatego obecnie, gdy tylko stało się to technicznie możliwe, zuchwale postanowili zbadać jedną z nich bardzo blisko – do tego stopnia, żeby ją „osiodłać” i umieści na niej aparaturę naukową, pozwalającą ustalić, z czego ta kometa jest zbudowana, jakie są fizyczne i chemiczne właściwości jej powierzchni i jej wnętrza, jak się zachowuje, będąc daleko od Słońca, a w jaki sposób aktywizuje się, gdy się do tego Słońca zbliża. Jak materia komety wyrzucana siłą słonecznego promieniowania formuje efektowny warkocz i co się wtedy dzieje z jądrem komety, które z Ziemi przestaje być widoczne, bo zasłania je gruby welon pyłu?